Alleluja!

Autor: Staszek Smuga-Otto

Ewolucja czyli… tupolew zamiast żuru.
Dzięki, Szanowny Sąsiedzie z blogu, za świetny świąteczny felietonik o wielkanocnych warszawskich obyczajach pt. „Żur ze śledziem przez 40 dni….” (przedruk KAI z Polityki). Przeczytałem z zaciekawieniem i zamyśliłem się. Jak to tradycja trwa, ale się i zmienia, ewoluuje. Tempus fugit…
Pomimo tego, żem przecież i ja warszawiakiem z tzw. „dziada, pradziada” i tradycję szanuję, to żurem ze śledziem nigdy się nie zajadałem z okazji wielkopostnej. Ani teraz, gdym z dala od ukochanego syreniego grodu już od lat tylu, ani wtedy, gdym do „Flisa” chadzał na flaki z „tłuczoną cegłą” (tak warszawscy dorożkaże i taksówkarze nazywali dodawaną do legendarnych flaków mieloną rdzawo-czerwoną paprykę) zakrapiane obficie ciepławym eliksirem z nalepioną na butelkach „ czerwoną kartką”. Może dlatego, że moja „warszawskość” i pamięć przed wielkanocnych obrzędów sięga zaledwie drugiej połowy wieku XX.
Autentyczne, zapamiętane z przed lat warszawskie obyczaje przed Wielkanocne to: „tłusty czwartek” – czyli obfitość pączków od „Gaja” (cukiernia Gajewskiego na Mokotowskiej), lub od „Blikley’a” (cukiernia Bliklego na Nowym Świecie), potem „ostatki” czyli wtorek przed Popielcową Środą – ogólne i wszechogarniające szaleńcze wódy spijanie i się weselenie, a nazajutrz Środa Popielcowa” – duszący kac po „ostatkach”. Potem sześć prawie smętnych tygodni Wielkiego Postu przeżytych na tych że wyżej wspomnianych flakach i na stołówkowych kotletach „pożarskich”, które choć ponoć z mięsa, to z mięsem wiele wspólnego nie miały – więc spełniały warunek „postności”. I wreszcie Wielki Piątek – w każdej państwowej , czy spółdzielczej instytucji (innych raczej nie było) śledzik z wódeczką od samego rana, by w wolną od pracy nawet w Peerelu Sobotę Wielkanocną chwiejnym krokiem podążyć do kościoła z dziećmi za rękę i ze święconką w koszyczku.
Ci, co pozwolić sobie mogli wtedy czasowo na ”wielkotygodniowe” spacery po mieście, odwiedzali tzw. „groby” w okolicznych kościołach. Grota, odwalona kamienna płyta, baranek, symbol Krzyża… Później już, w czasie burzy i naporu, czyli w dekadzie lat osiemdziesiątych dodano do tej symboliki ojczyźniano – solidarnościowe elementy.
Ostatnio, od lat dwóch, zamiast symboliki Zmartwychwstałego Chrystusa dominuje przy tzw. „grobach” wrak tupolewa 154. Ale to już tradycja najnowsza, wieku XXI. Polska „gra w kości”.
Tak to ruski tupolew zastąpił dawną symbolikę religijną i żur. Reszta… jak cztery wieki temu, prawie bez zmian.
Może i Wy, Czytelnicy mego blogu, dodacie coś z własnych obserwacji do tego fascynującego tematu ewoluującej polskiej tradycji Wielkanocnej?…Ewolucja czyli… tupolew zamiast żuru.
Dzięki, Szanowny Sąsiedzie z blogu, za świetny świąteczny felietonik o wielkanocnych warszawskich obyczajach pt. „Żur ze śledziem przez 40 dni….” (przedruk KAI z Polityki). Przeczytałem z zaciekawieniem i zamyśliłem się. Jak to tradycja trwa, ale się i zmienia, ewoluuje. Tempus fugit…
Pomimo tego, żem przecież i ja warszawiakiem z tzw. „dziada, pradziada” i tradycję szanuję, to żurem ze śledziem nigdy się nie zajadałem z okazji wielkopostnej. Ani teraz, gdym z dala od ukochanego syreniego grodu już od lat tylu, ani wtedy, gdym do „Flisa” chadzał na flaki z „tłuczoną cegłą” (tak warszawscy dorożkaże i taksówkarze nazywali dodawaną do legendarnych flaków mieloną rdzawo-czerwoną paprykę) zakrapiane obficie ciepławym eliksirem z nalepioną na butelkach „ czerwoną kartką”. Może dlatego, że moja „warszawskość” i pamięć przed wielkanocnych obrzędów sięga zaledwie drugiej połowy wieku XX.
Autentyczne, zapamiętane z przed lat warszawskie obyczaje przed Wielkanocne to: „tłusty czwartek” – czyli obfitość pączków od „Gaja” (cukiernia Gajewskiego na Mokotowskiej), lub od „Blikley’a” (cukiernia Bliklego na Nowym Świecie), potem „ostatki” czyli wtorek przed Popielcową Środą – ogólne i wszechogarniające szaleńcze wódy spijanie i się weselenie, a nazajutrz Środa Popielcowa” – duszący kac po „ostatkach”. Potem sześć prawie smętnych tygodni Wielkiego Postu przeżytych na tych że wyżej wspomnianych flakach i na stołówkowych kotletach „pożarskich”, które choć ponoć z mięsa, to z mięsem wiele wspólnego nie miały – więc spełniały warunek „postności”. I wreszcie Wielki Piątek – w każdej państwowej , czy spółdzielczej instytucji (innych raczej nie było) śledzik z wódeczką od samego rana, by w wolną od pracy nawet w Peerelu Sobotę Wielkanocną chwiejnym krokiem podążyć do kościoła z dziećmi za rękę i ze święconką w koszyczku.
Ci, co pozwolić sobie mogli wtedy czasowo na ”wielkotygodniowe” spacery po mieście, odwiedzali tzw. „groby” w okolicznych kościołach. Grota, odwalona kamienna płyta, baranek, symbol Krzyża… Później już, w czasie burzy i naporu, czyli w dekadzie lat osiemdziesiątych dodano do tej symboliki ojczyźniano – solidarnościowe elementy.
Ostatnio, od lat dwóch, zamiast symboliki Zmartwychwstałego Chrystusa dominuje przy tzw. „grobach” wrak tupolewa 154. Ale to już tradycja najnowsza, wieku XXI. Polska „gra w kości”.
Tak to ruski tupolew zastąpił dawną symbolikę religijną i żur. Reszta… jak cztery wieki temu, prawie bez zmian.
Może i Wy, Czytelnicy mego blogu, dodacie coś z własnych obserwacji do tego fascynującego tematu ewoluującej polskiej tradycji Wielkanocnej?…

Comments

  1. Wendrychowicz says

    Jako żem też Warszawiak i w wieku Autora, chętnie potwierdzę, że tak to było w ówczesnej Warszawie. Tradycja Wielkanocna pozostaje żywa, choć z religią i Kościołem ma coraz mniej wspólnego. Z tego akurat się cieszę niepomiernie, bo do miłośników KRK (czyli KOścioła Rzymsko-Katolickiego) nie należę. Myślę, że obyczajowość zatoczyła wielki krąg. Kiedyś to KRK zagarniał ceremonie i zwyczaje ludowe/pogańskie i ogłaszał jako swoje. Teraz te i podobne ceremonie są odczynianie przez neopogan bez wiązania ich z religią, wiarą i kościołem. Powiem na koniec tak: tradycja wielkanocna jest ta sama, ale zmienili się jej “właściciele”. Pozdrawiam

Speak Your Mind

*

This site uses Akismet to reduce spam. Learn how your comment data is processed.