Autor: Staszek Smuga-Otto
Wiatr świszcze w gałęziach kosodrzewiny, a przez rzadkie na tej wysokości gałązki karłowatych modrzewi przygląda się nam ogromny, pyzaty księżyc. To nocny, śnieżny biwak na popularnym w lecie górskim szlaku turystycznym Skyline. Koniec października, wysokość ponad 2000 mnpm, od miesiąca nikt tędy nie wędrował, więc pustać prawie absolutna. Piszę “prawie”, bo świeża warstwa śniegu pokazuje, że mamy jednak towarzystwo. Ślady czarnego misia, wilka, a nawet i cougara. No i liczne wiewiórcze.
To nasza jubileuszowa, bo 25ta już późno jesienna (doliny)/ wczesno zimowa (wyżyny) wyprawa górska z moim najbliższym kanadyjskim kompanem – Dougiem.
Więc celebrujemy.
Nim zapadł zmrok, nazbieraliśmy suchego chrustu i teraz siedzimy sobie przy ognisku na pięknej polanie, zaznaczonej na mapie jako Little Shovel Pass. Wracają wspomnienia starych dobrych czasów, gdyśmy to i Fryatt i Geraldine, Mt. Joffre, Mt. Robson… i wiele, wiele innych pięknych górskich szlaków, i popijamy jubileuszowy likier. Wokół wysrebrzone światłem księżyca, zasypane śniegiem pasma górskie. I świszcze nocny wiatr.
Wspominamy ten czas, gdy to przed 102 laty jakieś tam chyba moje dalekie praszczury, bracia Otto, transportowali przez zasypane śniegiem przełęcze łódź, którą zamierzali sobie popływać na Maligne Lake. By się przedostać, przełęcz musieli odśnieżyć. By odśnieżyć, wystrugali z drewna łopaty, które tam potem zostawili – i stąd nazwa tej przełęczy.
A przed tygodniem, z tym samym kompanem Dougiem, spotkaliśmy się w edmontońskim Muttart Hall doświadczając dosyć niezwykłych wrażeń podczas koncertu Obsessions Octet.
I, jakoś tak… ze wspomnień kolejnych górskich wypraw rozmowa nasza przetacza się niepostrzeżenie na wymianę wrażeń z tego koncertu. Doug, sam pianista – amator i miłośnik muzyki klasycznej, z pewnym zdziwieniem konstatuje, że „jednak ten jazz….” (a znowóż ktoś tam, kto to do tej pory tylko jazz i jazz, gdy po koncercie spotkaliśmy się na piwie z grupą przyjaciół i z muzykami z Octetu stwierdził ze zdumieniem, że: „ta muzyka klasyczna jest jednak wspaniała”).
Ja, co to na muzyce wogóle się nie znam, ale i klasykę i jazz uwielbiam i odbieram – wizualizując po swojemu, myślę sobie, że połączenie tych dwóch gatunków dało wynik świetny, przenoszący mnie w krainę moich górskich marzeń. Więc tak sobie wspominamy, wiatr świszcze, księżyc świeci, a misie łażą dookoła po chaszczach i podsłuchują. Też i o muzycznych wrażeniach i o Obsessions Octet….
A jak do tego Oktetu doszło, jak to się stało?…
Latek temu już będzie z osiem, para przemiłych edmontońskich muzykusów co to się wciąż i ciągle „mieli ku sobie”, dosyć już miała osobnego spędzania wieczorów. Kent – wzięty saksofonista – wieczory swe spędzał w Yardbird albo oszałamiał publikę jazzowymi improwizacjami na licznych jam sessions. Aśka – utalentowana skrzypaczka – wzruszała dźwiękami swych skrzypek publiczność filharmonii. A chcieliby, jakoś tak, więcej razem. I wreszcie wpadli na pomysł – kiedy dokładnie, jak i kto, pozostanie pewnie ich słodką, małżeńską tajemnicą.
A co by tak może spróbować razem?… I tak narodził się całkiem oryginalny pomysł połączenia tych dwóch gatunków: klasyki z jazzem. Pomysłem tym zarazili kilku innych – no i powstał oktet, który nazwali „obsesyjnym” – może i dlatego, że obydwoje obsesyjnie dążyli do celu.
Dwójka skrzypaczek, wiola, wiolonczela, kontrabas, perkusja i fortepian – to siedem. A tym ósmym, by numerycznym warunkom oktetu stało się zadość – jest saksofon i pięknie grający na nim Kent. To on też pełni funkcje prowodyra grupy, kompozytora, adaptuje utwory innych – jednym słowem … „spiritus movens”.
Więc spotykali się i grali, a grali coraz to lepiej i piękniej. Kompozycje Piazzoli, jazzowe adaptacje klasyki, znanych i popularnych melodii latino-amerykańskich. Aż wreszcie ich dostrzeżono. I nie tylko dostrzeżono, ale i doceniono. Czego wyrazem stało się nieprawdopodobne: zaproszono ich do Nowego Jorku by zagrali publiczności w najbardziej znanej i respektowanej sali koncertowej świata, w Carnegie Hall!
Minął rok… A tydzień temu nasz świetny Obsessions Octet zagrał dla nas tu, w edmontońskim Muttart Hall i wspólnie z nimi celebrowaliśmy pierwszą rocznicę ich światowego sukcesu. Bo przecież Carnegie to jednak „marka”. A że tam wtedy, w Nowym Jorku, po przerwie, sala była tak samo pełna, jak i przed – to prawie że ewenement w środowisku nieco zblazowanych nowojorczyków. No i te, niezapomniane, owacje na stojąco!
Kocham muzykę ale przyznaję, że się na jej teoretycznych zawijasach, konstrukcjach fug, molach, gamach i durach kompletnie nie wyznaję. Idę do sali koncertowej, siadam, oni wychodzą na estradę, pierwsze dźwięki, tony i… muzyka bierze mnie w swe objęcia. Czasami bywa, że irytuje, denerwuję. To wtedy, gdy „coś jest nie tak”. Np. gdy orkiestra i pianista usiłują uraczyć nas koncertem e-moll Chopina, a dyrygent nie bardzo rozumie i czuje, co jest grane. Bo i tak czasami niestety bywa.
A jak było tym razem, przed tygodniem, w Muttart Hall?
Osiem doskonale ustawionych na scenie postaci z ich instrumentami – oczy cieszący obrazek
I pierwsze delikatne dźwięki skrzypiec, potem włącza się wiolonczela. Muzyka narasta i obejmuje. Znika sala koncertowa, zamazują się kontury i… słyszę świst wiatru. Dźwięki fortepianu, szum perkusji i wreszcie… czysty śpiew saksofonu.
A przed oczyma wyobraźni zaśnieżone górskie pasma, kwietne himalajskie doliny, alpejskie łąki.
To naprawdę bardzo dobra muzyka! Muzyka, która … przenosi w krainę marzeń.
Speak Your Mind