Autor: Staszek Smuga-Otto
Aniśmy się obejrzeli, a to już drugi rok kadencji obecnego zarządu Towarzystwa Kultury Polskiej zbliża się ku końcowi. Czas podsumowań, ocen. Ale również i czas, gdy powinno się w przyszłość okiem wyobraźni rzucić.
Oceny i podsumowania pozostawiam innym, a sam mam ochotę zabawić się w taką, dobrze znaną wszystkim grę: „co to by było, co bym uczynił gdybym trafił szóstkę w Lotto 649 ?”. A w tym przypadku: „co to by było, co bym uczynił, gdyby jakoś tak ode mnie trochę zależało, w którym kierunku i jak podąży TKP”.
No więc, na samym początku zastanowiłbym się sam i do podobnego ćwiczenia zachęcił innych zadając pytanie: czego chcielibyśmy od Towarzystwa oczekiwać i co sami moglibyśmy Towarzystwu dać.
Mogło by to być podstawą do krytycznego spojrzenia na wciąż obecny, tak dawno już stworzony „Mission Statement” i wynikające z niego formuły działania. Statement powstały jeszcze w czasach szczelnej żelaznej kurtyny, Polski w okowach biurokratycznego totalitaryzmu i pasujący jak ulał do tamtych czasów i tamtych warunków. Byliśmy wtedy dosyć skutecznie izolowani od Starego Kraju, jego kultury. Pomimo tego TKP potrafiło nam, a czasami i szerszej edmontońskiej publiczności udostępniać pewne dzieła polskich twórców: filmowców, muzyków, plastyków etc. Skład personalny kolejnych Zarządów i ich Prezesów, ich naukowo-kulturalno-artystyczne kwalifikacje i zainteresowania, a – przede wszystkim – bardzo ograniczone zewnętrznymi warunkami możliwości decydowały o tym, czym nas raczono.
Dotychczasowa działalność TKP – tak ja to widzę – opierała się głównie na koncepcji, którą nazwałbym na roboczo „Pagartem”. Dla nieznających tego terminu: „Pagart” to był znany w Peerelu dostarczyciel i organizator imprez kulturalno-estradowych na profesjonalnym lub semi-profesjonalnym poziomie. Imprez z podziałem na tych (sprowadzeni muzycy, aktorzy, kabareciarze) którzy dają (choć biorą za to najczęściej pieniądze) i na tych – co biorą (publiczność – choć najczęściej to ona „daje”, bo funduje spektakl kupując bilety wstępu). Taka działalność też jest pożyteczna pod warunkiem, że spełnia minimalne wymagania jakościowe i odpowiada zamiłowaniom, czy zainteresowaniom środowiska.
Czasy się jednak zmieniły i Polska wypłynęła na Atlantyk. My sobie swobodnie spędzamy wakacje gdzie i jak chcemy; również i nad Bałtykiem, Wisłą, czy Odrą. Poza tym marzenie naszego edmontońskiego ziomka Mc Luhana o globalnej wiosce stało sie naszą codzienną realnością. Możemy, będąc i żyjąc wciąż tutaj, nad malowniczą rzeką North Saskatchewan bez jakiegokolwiek opóźnienia czytać poprzez internet polską prasę codzienną i periodyki, uczestniczyć aktywnie w wymianie zdań na krajowych blogach, gadać do woli z rodzinami i przyjaciółmi na skype, bez ograniczeń geograficznych. Możemy oglądać najnowsze polskie filmy i czytać wszelakie literackie nowości. Często jednak spotykamy się z problemem, który tak celnie określa popularne francuskie powiedzonko „embarras de richesse” (kłopot z nadmiarem wyborów).
Bo problem teraz nie, jak kiedyś, w dostępności, ale właśnie w dokonywaniu wyborów. I tu – zarówno dla nas Kanadyjczyków z polskimi korzeniami, jak i dla naszych anglo-kanadyjskich współziomków – działalność Towarzystwa okazać się może nieocenioną pomocą i zachętą do obcowania z polską kulturą.
Możemy np. nawiązać kontakt roboczy z tak zasłużoną dla miłośników literatury Edmonton Public Library. I służyć jej pomocą i radą przy wyborze zakupywanych książek polskich autorów współczesnych. Dotyczyć to powinno nie tylko tzw. „polskiej półki”, ale i zbiorów anglojęzycznych. Wszak większość napisanych i wydawanych w ostatnich dziesięcioleciach perełek literatury polskiej, kolejne „tokarczuki”, „stasiuki” itp. była natychmiast przekładana na język angielski. Ciągnąc dalej ten przykładowy temat: należałoby zaproponować bibliotece, by przynajmniej niektóre z tak pozyskanych tłumaczeń znajdowały się na półkach rekomendowanych lektur. Można byłoby zamieszczać krótkie recenzje w ogólnodostępnych, wielkonakładowych publikatorach (np. Edmonton Journal), można by zainicjować lub brać udział w audycjach bloków kulturalnych w lokalnych anglojęzycznych stacjach telewizyjnych. Tzw. media nie są aż tak bardzo niedostępne, jak to by się mogło wydawać.
Podaję przykład literatury, ale podobne podejście mogłoby dotyczyć i innych dziedzin twórczości artystycznej i kulturalnej. Mogło by to być skuteczne wyjście poza nasze etniczne środowisko i prezentacja dokonań naszych polskich twórców, o których teraz większość z nas, nie mówiąc już o środowisku kanadyjsko-anglojęzycznym, nie ma zbyt wielkiego pojęcia.
Ale polska kultura to nie tylko, i nie przede wszystkim Chopin, Miłosz, Szymborska czy Gombrowicz. To nie tylko współcześni pisarze, wirtuozi klasyki czy jazzu, malarze, graficy czy językoznawcy. To nie ludowe wycinanki, malowanki, rymowanki, kabaretowe prześmiewanki. To – przede wszystkim – nasza kultura wzajemnego kontaktu, wzajemnej współpracy, wymiany myśli, poglądów. Tworzenie („oddolne”) inicjatyw.
To wszystko było przez dziesięciolecia wytrzebiane przez pe-er-elowską rzeczywistość i zastępowane kultem „wielkich” (czyli tych, których odpowiednie władze za takich uznały) i „cepelią”.
Ja osobiście nie mam nic przeciw „wielkim”. Sam czczę Wieszcza, od wielu już lat organizując corocznie w listopadzie misterium „Dziadów”. „Pielgrzymuję” (raz mi się to przytrafiło) do miejsca wiecznego spoczynku prochów naszego Wielkiego Kompozytora – niedawnego Jubilata, aktywnie uczestniczę przy kominku u przyjaciół w wieczorach poezji Szymborskiej czy Herberta, przemyśliwuję nad zaorganizowaniem czytania latem na brzegu jeziora (chyba będzie to Lesser Slave Lake) wierszy Gałczyńskiego… Mam również kilka innych na przyszłość pomysłów – niekoniecznie motywowanych noblami, jubileuszami.
To, co jest ich wszystkich wspólnym mianownikiem, to aktywne WSPÓŁTWORZENIE i WSPÓŁUCZESTNICTWO. I to zarówno w pomysłodawstwie, przygotowaniu, jak i w wykonawstwie. Nie konieczne nam są do tych naszych „zabaw” żadne organizacyjne ramy. Ważne jest autentyczne zaangażowanie wszystkich. Tę koncepcję działalności nazwałbym na roboczo „klubem studenckim”. Jej charakterystycznym wyznacznikiem jest działalność społeczna „od spodu”, jest uczestnictwo i współuczestnictwo. I coś takiego mnie interesuje, dodaje mi niezbędnej energii, raduje i dostarcza satysfakcji.
Wiem, rozumiem – powiecie: jest to koncept i to są imprezy „prywatne”, dla wąskiego kręgu wtajemniczonych. Nie tylko jednak, bo jest jeszcze przecież wiele innych pomysłów i możliwości. A, przede wszystkim, sposobów ich przeprowadzenia.
Dobrą ilustracją tematu mógłby być odbyty jakiś czas temu w galerii „Oko” wieczór autorski naszego kolegi Piotra R. – ongiś internowanego w bieszczadzkim więzieniu Uherce. Chociaż sam temat do mnie osobiście nie zanadto przemawia, bo niezbyt lubuję się w tzw. „kombatanctwie”, to jednak stopień osobistego zaangażowania prezenterów – Piotra i Bruno – ich bezpośredniość doświadczeń i autentyczność przekazu, przydały temu spotkaniu ciężaru gatunkowego. Podejrzewam, że w naszym tu, edmontońskim gronie ludzi w tzw. dojrzałym wieku, którzy lat temu kilka, kilkanaście lub kilkadziesiąt emigrowali za ocean znalazłoby się wielu, chcących i mogących podzielić się swymi wspomnieniami – często nawet dramatycznymi – z nieco szerszym gronem zainteresowanych. Może warto by im było to umożliwić?
Było też spotkanie autorskie w klubie Syrena, w czasie którego nasz edmontoński Janek T. mówił o swej nowo napisanej i wydanej w kraju książce – historii swego ciekawego życia. Albo bardzo niedawny recital najmłodszych polsko-edmontońskich talentów muzycznych w anglikańskiej katedrze. Ale to zaledwie tylko kilka przykładów…
Nie tylko więc konsumpcja, narzekania i kręcenie nosami – ale, w miarę sił, energii i czasowych luzów – uruchomienie naszych indywidualnych potencjałów. Które nawet, jeśli pojedyńczo niezbyt wielkie, dodane do siebie mogą dać niezły efekt. A połączone, zgodnie z dziwolągiem synergią nazywanym, mogą czasami nawet zadziwić.
Teatr i literatura, muzyka i plastyka na pewno winny znaleźć się w sferze naszych zainteresowań. Korzystać też powinniśmy z nadarzających się czasami okazji, ze źródeł „zewnętrznych”, np. gdy ktoś „ciekawy” (niekoniecznie zaraz „wielki”) pojawi się prywatnie w Edmonton i zorganizować spotkanie – rozmowę dla kręgu zainteresowanych (inicjatorami takich spotkań mogliby być wszyscy, a nie tylko funkcyjni działacze). TKP mogłoby pomóc w organizacji, zapewnić lokal, rozpowszechnić informacje.
I co też ważne, „gdybym to ja był prezesem TKP”, to nie starałbym się wyprofilować jego programu ani w stronę teatru, ani literatury czy historii – czyli moich osobistych „kulturalnych” hobbies. Starałbym się natomiast ze wszystkich sił, by program tworzony był przez jak największą ilość naszych współziomków, reprezentujących różnorakie zainteresowania i możliwości ich ekspresji. By w jego późniejszej realizacji uczestniczyło czynnie jak najwięcej ludzi. By preferować nasze lokalne źródła inspiracji, a nie polegać na zapraszaniu „wielkich, znanych i uznanych” zza oceanu. Choć i tego bym całkowicie nie wykluczył.
Organizację sprowadzania sław z Polski i organizację samych imprez powierzałbym jednak na zasadach komercjalnych profesjonalistom. TKP pełniłoby rolę inspiratora, inicjatora i aktywnego współuczestnika. Jednak priorytet naszej działalności i podstawowa koncentracja: na własnych inicjatywach i źródłach lokalnych.
Jest nas wielu, może być znacznie więcej. Wielki campus znanego uniwersytetu to na pewno miejsce, gdzie znaleźć moglibyśmy wielu naszych przyszłych aktywnych członków i współuczestników organizowanych przedsięwzięć. Trzeba tylko poszukać, dotrzeć, porozmawiać.
Gdyby członkowie wybranego w niedalekiej przyszłości nowego Zarządu podzielili się rolami, gdyby każdy/każda z nich wziął/wzięła częściową odpowiedzialność za generowanie inicjatyw w poszczególnych dziedzinach twórczości kulturalnej, tych które są im szczególnie bliskie, gdyby udało im się stworzyć w ramach tych dziedzin nieformalne zespoły „doradczo-konsultacyjne”, gdyby nowo wybrany Prezes nie preferował tylko swych prywatnych zainteresowań, a równo i sprawiedliwie obdzielał program i muzyką i teatrem i literaturą i plastyką to…
Uważałbym, że trafiliśmy jackpot!
Już wiem, co sobie wielu z Was pomyśli po przeczytaniu powyższego tekstu: że trąci on naiwnością i marzycielstwem?
Ależ tak… oczywiście że trąci. I takim właśnie w mym zamyśle miał być: marzycielskim.
Bo to tylko taka zabawa wyobraźni – wspomniałem o tym na początku felietonu: „gdybym tak trafił jackpot, to …”.
Przyjmijcie więc tę konwencje i zapraszam do wspólnego okrągłego stołu naszej imaginacji.
Podzielcie się Waszymi propozycjami i podyskutujcie nad generalną formułą działalności Towarzystwa i koncepcją tworzenia programu (a nie nad samym programem), czyli czy mamy iść w kierunku „Pagartu”, czy raczej „klubu studenckiego”. Czy bardziej „społecznie”, czy raczej „profesjonalnie”.
Piszcie! Pod swymi nazwiskami lub pseudonimami – nie ważne. Byle na temat i do rzeczy.
Może, nawet jeżeli i tym razem nie trafimy aż szóstki, to i tak wyniknie z tego jakiś pożytek?…Aniśmy się obejrzeli, a to już drugi rok kadencji obecnego zarządu Towarzystwa Kultury Polskiej zbliża się ku końcowi. Czas podsumowań, ocen. Ale również i czas, gdy powinno się w przyszłość okiem wyobraźni rzucić.
Oceny i podsumowania pozostawiam innym, a sam mam ochotę zabawić się w taką, dobrze znaną wszystkim grę: „co to by było, co bym uczynił gdybym trafił szóstkę w Lotto 649 ?”. A w tym przypadku: „co to by było, co bym uczynił, gdyby jakoś tak ode mnie trochę zależało, w którym kierunku i jak podąży TKP”.
No więc, na samym początku zastanowiłbym się sam i do podobnego ćwiczenia zachęcił innych zadając pytanie: czego chcielibyśmy od Towarzystwa oczekiwać i co sami moglibyśmy Towarzystwu dać.
Mogło by to być podstawą do krytycznego spojrzenia na wciąż obecny, tak dawno już stworzony „Mission Statement” i wynikające z niego formuły działania. Statement powstały jeszcze w czasach szczelnej żelaznej kurtyny, Polski w okowach biurokratycznego totalitaryzmu i pasujący jak ulał do tamtych czasów i tamtych warunków. Byliśmy wtedy dosyć skutecznie izolowani od Starego Kraju, jego kultury. Pomimo tego TKP potrafiło nam, a czasami i szerszej edmontońskiej publiczności udostępniać pewne dzieła polskich twórców: filmowców, muzyków, plastyków etc. Skład personalny kolejnych Zarządów i ich Prezesów, ich naukowo-kulturalno-artystyczne kwalifikacje i zainteresowania, a – przede wszystkim – bardzo ograniczone zewnętrznymi warunkami możliwości decydowały o tym, czym nas raczono.
Dotychczasowa działalność TKP – tak ja to widzę – opierała się głównie na koncepcji, którą nazwałbym na roboczo „Pagartem”. Dla nieznających tego terminu: „Pagart” to był znany w Peerelu dostarczyciel i organizator imprez kulturalno-estradowych na profesjonalnym lub semi-profesjonalnym poziomie. Imprez z podziałem na tych (sprowadzeni muzycy, aktorzy, kabareciarze) którzy dają (choć biorą za to najczęściej pieniądze) i na tych – co biorą (publiczność – choć najczęściej to ona „daje”, bo funduje spektakl kupując bilety wstępu). Taka działalność też jest pożyteczna pod warunkiem, że spełnia minimalne wymagania jakościowe i odpowiada zamiłowaniom, czy zainteresowaniom środowiska.
Czasy się jednak zmieniły i Polska wypłynęła na Atlantyk. My sobie swobodnie spędzamy wakacje gdzie i jak chcemy; również i nad Bałtykiem, Wisłą, czy Odrą. Poza tym marzenie naszego edmontońskiego ziomka Mc Luhana o globalnej wiosce stało sie naszą codzienną realnością. Możemy, będąc i żyjąc wciąż tutaj, nad malowniczą rzeką North Saskatchewan bez jakiegokolwiek opóźnienia czytać poprzez internet polską prasę codzienną i periodyki, uczestniczyć aktywnie w wymianie zdań na krajowych blogach, gadać do woli z rodzinami i przyjaciółmi na skype, bez ograniczeń geograficznych. Możemy oglądać najnowsze polskie filmy i czytać wszelakie literackie nowości. Często jednak spotykamy się z problemem, który tak celnie określa popularne francuskie powiedzonko „embarras de richesse” (kłopot z nadmiarem wyborów).
Bo problem teraz nie, jak kiedyś, w dostępności, ale właśnie w dokonywaniu wyborów. I tu – zarówno dla nas Kanadyjczyków z polskimi korzeniami, jak i dla naszych anglo-kanadyjskich współziomków – działalność Towarzystwa okazać się może nieocenioną pomocą i zachętą do obcowania z polską kulturą.
Możemy np. nawiązać kontakt roboczy z tak zasłużoną dla miłośników literatury Edmonton Public Library. I służyć jej pomocą i radą przy wyborze zakupywanych książek polskich autorów współczesnych. Dotyczyć to powinno nie tylko tzw. „polskiej półki”, ale i zbiorów anglojęzycznych. Wszak większość napisanych i wydawanych w ostatnich dziesięcioleciach perełek literatury polskiej, kolejne „tokarczuki”, „stasiuki” itp. była natychmiast przekładana na język angielski. Ciągnąc dalej ten przykładowy temat: należałoby zaproponować bibliotece, by przynajmniej niektóre z tak pozyskanych tłumaczeń znajdowały się na półkach rekomendowanych lektur. Można byłoby zamieszczać krótkie recenzje w ogólnodostępnych, wielkonakładowych publikatorach (np. Edmonton Journal), można by zainicjować lub brać udział w audycjach bloków kulturalnych w lokalnych anglojęzycznych stacjach telewizyjnych. Tzw. media nie są aż tak bardzo niedostępne, jak to by się mogło wydawać.
Podaję przykład literatury, ale podobne podejście mogłoby dotyczyć i innych dziedzin twórczości artystycznej i kulturalnej. Mogło by to być skuteczne wyjście poza nasze etniczne środowisko i prezentacja dokonań naszych polskich twórców, o których teraz większość z nas, nie mówiąc już o środowisku kanadyjsko-anglojęzycznym, nie ma zbyt wielkiego pojęcia.
Ale polska kultura to nie tylko, i nie przede wszystkim Chopin, Miłosz, Szymborska czy Gombrowicz. To nie tylko współcześni pisarze, wirtuozi klasyki czy jazzu, malarze, graficy czy językoznawcy. To nie ludowe wycinanki, malowanki, rymowanki, kabaretowe prześmiewanki. To – przede wszystkim – nasza kultura wzajemnego kontaktu, wzajemnej współpracy, wymiany myśli, poglądów. Tworzenie („oddolne”) inicjatyw.
To wszystko było przez dziesięciolecia wytrzebiane przez pe-er-elowską rzeczywistość i zastępowane kultem „wielkich” (czyli tych, których odpowiednie władze za takich uznały) i „cepelią”.
Ja osobiście nie mam nic przeciw „wielkim”. Sam czczę Wieszcza, od wielu już lat organizując corocznie w listopadzie misterium „Dziadów”. „Pielgrzymuję” (raz mi się to przytrafiło) do miejsca wiecznego spoczynku prochów naszego Wielkiego Kompozytora – niedawnego Jubilata, aktywnie uczestniczę przy kominku u przyjaciół w wieczorach poezji Szymborskiej czy Herberta, przemyśliwuję nad zaorganizowaniem czytania latem na brzegu jeziora (chyba będzie to Lesser Slave Lake) wierszy Gałczyńskiego… Mam również kilka innych na przyszłość pomysłów – niekoniecznie motywowanych noblami, jubileuszami.
To, co jest ich wszystkich wspólnym mianownikiem, to aktywne WSPÓŁTWORZENIE i WSPÓŁUCZESTNICTWO. I to zarówno w pomysłodawstwie, przygotowaniu, jak i w wykonawstwie. Nie konieczne nam są do tych naszych „zabaw” żadne organizacyjne ramy. Ważne jest autentyczne zaangażowanie wszystkich. Tę koncepcję działalności nazwałbym na roboczo „klubem studenckim”. Jej charakterystycznym wyznacznikiem jest działalność społeczna „od spodu”, jest uczestnictwo i współuczestnictwo. I coś takiego mnie interesuje, dodaje mi niezbędnej energii, raduje i dostarcza satysfakcji.
Wiem, rozumiem – powiecie: jest to koncept i to są imprezy „prywatne”, dla wąskiego kręgu wtajemniczonych. Nie tylko jednak, bo jest jeszcze przecież wiele innych pomysłów i możliwości. A, przede wszystkim, sposobów ich przeprowadzenia.
Dobrą ilustracją tematu mógłby być odbyty jakiś czas temu w galerii „Oko” wieczór autorski naszego kolegi Piotra R. – ongiś internowanego w bieszczadzkim więzieniu Uherce. Chociaż sam temat do mnie osobiście nie zanadto przemawia, bo niezbyt lubuję się w tzw. „kombatanctwie”, to jednak stopień osobistego zaangażowania prezenterów – Piotra i Bruno – ich bezpośredniość doświadczeń i autentyczność przekazu, przydały temu spotkaniu ciężaru gatunkowego. Podejrzewam, że w naszym tu, edmontońskim gronie ludzi w tzw. dojrzałym wieku, którzy lat temu kilka, kilkanaście lub kilkadziesiąt emigrowali za ocean znalazłoby się wielu, chcących i mogących podzielić się swymi wspomnieniami – często nawet dramatycznymi – z nieco szerszym gronem zainteresowanych. Może warto by im było to umożliwić?
Było też spotkanie autorskie w klubie Syrena, w czasie którego nasz edmontoński Janek T. mówił o swej nowo napisanej i wydanej w kraju książce – historii swego ciekawego życia. Albo bardzo niedawny recital najmłodszych polsko-edmontońskich talentów muzycznych w anglikańskiej katedrze. Ale to zaledwie tylko kilka przykładów…
Nie tylko więc konsumpcja, narzekania i kręcenie nosami – ale, w miarę sił, energii i czasowych luzów – uruchomienie naszych indywidualnych potencjałów. Które nawet, jeśli pojedyńczo niezbyt wielkie, dodane do siebie mogą dać niezły efekt. A połączone, zgodnie z dziwolągiem synergią nazywanym, mogą czasami nawet zadziwić.
Teatr i literatura, muzyka i plastyka na pewno winny znaleźć się w sferze naszych zainteresowań. Korzystać też powinniśmy z nadarzających się czasami okazji, ze źródeł „zewnętrznych”, np. gdy ktoś „ciekawy” (niekoniecznie zaraz „wielki”) pojawi się prywatnie w Edmonton i zorganizować spotkanie – rozmowę dla kręgu zainteresowanych (inicjatorami takich spotkań mogliby być wszyscy, a nie tylko funkcyjni działacze). TKP mogłoby pomóc w organizacji, zapewnić lokal, rozpowszechnić informacje.
I co też ważne, „gdybym to ja był prezesem TKP”, to nie starałbym się wyprofilować jego programu ani w stronę teatru, ani literatury czy historii – czyli moich osobistych „kulturalnych” hobbies. Starałbym się natomiast ze wszystkich sił, by program tworzony był przez jak największą ilość naszych współziomków, reprezentujących różnorakie zainteresowania i możliwości ich ekspresji. By w jego późniejszej realizacji uczestniczyło czynnie jak najwięcej ludzi. By preferować nasze lokalne źródła inspiracji, a nie polegać na zapraszaniu „wielkich, znanych i uznanych” zza oceanu. Choć i tego bym całkowicie nie wykluczył.
Organizację sprowadzania sław z Polski i organizację samych imprez powierzałbym jednak na zasadach komercjalnych profesjonalistom. TKP pełniłoby rolę inspiratora, inicjatora i aktywnego współuczestnika. Jednak priorytet naszej działalności i podstawowa koncentracja: na własnych inicjatywach i źródłach lokalnych.
Jest nas wielu, może być znacznie więcej. Wielki campus znanego uniwersytetu to na pewno miejsce, gdzie znaleźć moglibyśmy wielu naszych przyszłych aktywnych członków i współuczestników organizowanych przedsięwzięć. Trzeba tylko poszukać, dotrzeć, porozmawiać.
Gdyby członkowie wybranego w niedalekiej przyszłości nowego Zarządu podzielili się rolami, gdyby każdy/każda z nich wziął/wzięła częściową odpowiedzialność za generowanie inicjatyw w poszczególnych dziedzinach twórczości kulturalnej, tych które są im szczególnie bliskie, gdyby udało im się stworzyć w ramach tych dziedzin nieformalne zespoły „doradczo-konsultacyjne”, gdyby nowo wybrany Prezes nie preferował tylko swych prywatnych zainteresowań, a równo i sprawiedliwie obdzielał program i muzyką i teatrem i literaturą i plastyką to…
Uważałbym, że trafiliśmy jackpot!
Już wiem, co sobie wielu z Was pomyśli po przeczytaniu powyższego tekstu: że trąci on naiwnością i marzycielstwem?
Ależ tak… oczywiście że trąci. I takim właśnie w mym zamyśle miał być: marzycielskim.
Bo to tylko taka zabawa wyobraźni – wspomniałem o tym na początku felietonu: „gdybym tak trafił jackpot, to …”.
Przyjmijcie więc tę konwencje i zapraszam do wspólnego okrągłego stołu naszej imaginacji.
Podzielcie się Waszymi propozycjami i podyskutujcie nad generalną formułą działalności Towarzystwa i koncepcją tworzenia programu (a nie nad samym programem), czyli czy mamy iść w kierunku „Pagartu”, czy raczej „klubu studenckiego”. Czy bardziej „społecznie”, czy raczej „profesjonalnie”.
Piszcie! Pod swymi nazwiskami lub pseudonimami – nie ważne. Byle na temat i do rzeczy.
Może, nawet jeżeli i tym razem nie trafimy aż szóstki, to i tak wyniknie z tego jakiś pożytek?…
Piękna propozycja! Współtwórstwo, współuczestnictwo… Też o tym marzę, tylko – “do tańca trzeba dwojga”. Podstawowe pytanie: czy znajdzie się odpowiednia liczba osób, zainteresowanych taką koncepcją? Czy TKP nie rozpadnie się na kilka “kółek zainteresowań” (odpowiednik “klubów studenckich”)? Myślę, że funkcja “Pagartu” powinna być utrzymana jako środek pozwalający na przyciągnięcie tych, których zadawala bierne uczestnictwo w odbiorze różnych imprez (a takich, przypuszczam, jest większość), zaś tematyczne “kółka zainteresowań”, ograniczone do mniejszej liczby aktywnych uczestników, byłyby cennym uzupełnieniem, wzbogaceniem działalności TKP. Ciekawy byłby plebiscyt wśród członków TKP, na podstawie którego można by ocenić stopień zainteresowania tymi dwoma formami działalności. Życzyłbym Towarzystwu, aby po niewątpliwie trudnych początkach, obydwie formy działania rozwijały się równolegle, wzajemnie się uzupełniając.