Panegiryk… c.d.

Autor: Staszek Smuga-Otto

Q: Czym różni się rasowy polityk od rasowej krowy?
A: Rasowa krowa nie zmienia poglądów…. A polityk (oczywiście rasowy)??? Zmienia jak rękawiczki i poglądy i sojusze i przyjaźnie. Lojalność jest zbędnym obciążeniem, nie godnym rasowego polityka.
Znakomitą ilustracją niniejszej prawidłowości jest kariera pewnego znanego, obdarzonego – ponoć – ogromną charyzmą polityka polskiego, który nie tak dawno wdrapał się nawet na fotel premiera, i właśnie dopiero co sromotnie przegrał kolejny kontest wyborczy. Miejmy nadzieję, że dla niego już ostatni.
Ten oto polityk, ongiś przecież świetnie się zapowiadający lewicowy antyklerykał, by zdobyć władzę poszedł bez wahania na sojusz z liczącymi się siłami w Polsce, nawet jeśli sympatią ich nie obdarzał. Kokietował chłopską post-komunę, kokietował „wszechpolaków”, czyli popłuczyny po endecji, nacjonalistyczną prawicę, kokietował i Kościół,… nie wzdragał się nawet przed romansem z tzw. „kibolami”, czyli szumowiną ze sportowych stadionów. Straszył, siał teorie spiskowe, antagonizował, nie tylko na arenie krajowej. A jednak, w końcu, pomimo wydatnej logistycznej pomocy ze strony niektórych „sojuszników”, poniósł wyborczą klęskę. Ale ile to lat się udawało, ilu wyborców się nabrało?…
To w dalekiej Polsce. A co u nas? W naszym przeuroczym albertańskim grajdołku?
Też przeżyliśmy naszą małą rewolucję. Pozostająca u władzy od dziesięcioleci partia konserwatywna zmieniła lidera. Popierany przez partyjny establishment, czyli tak zwanych „old boys” Gary Mar przegrał pojedynek o przywództwo partyjne z panią Alison Redford – też konserwatystką, ale mocno lewicowo – liberalną. Szykuje się więc zmiana pokoleniowa. Zmiana politycznych priorytetów i, związana z tym, zmiana ministerialnej ekipy. I tu, przy tej właśnie okazji wyraźnie się pokazuje, którzy z ekipy odchodzącej zasługiwać mogą na miano „rasowych polityków”. Oddajmy głos mediom. Pisze dzisiejszy, niedzielny Edmonton Journal:
“…Thomas Lukaszuk was minister of immigration for the past two years. He backed the Mar campaign.
At 42, he’s of Redford’s generation and says he understands the new, more pragmatic approach to politics that younger voters are looking for these days, and that Redford represents.
“People in my age bracket are not as ideologically bound and resent being labelled,” says Lukaszuk.
“We used to say, I’m a Tory and here’s what I will do. Now, its different. People say, let’s look at what makes sense, what works and if that makes us Conservative, OK.”
Redford’s victory has some parallels with the arrival of Ralph Klein in 1992, whose new style is credited with the Tory victory in the 1993 election, says Lukaszuk.
Klein brought in a whole new group of people, took the party in a new direction and the Tories held power for another 14 years before he retired.
Redford could bring about that kind of renewal in her own way.
“That’s the magic the Tory party,” Lukaszuk says. “We need to attract young people and Redford can do that, but they don’t have to replace those who built the party….”

Nie sposób wręcz nie zgodzić się z panem Łukaszukiem, z jego cytowanymi przez lokalną gazetę wypowiedziami. Nie sposób też nie przyklasnąć nieco (wtedy, ale już nie dziś) panegirycznie brzmiącym opiniom, wyrażonym parę miesięcy temu na temat tegoż polityka w artykule na blogu mego Szanownego Sąsiada ( „Landscape after the elections, the praise of the minister …”).
Ja popieram – tak trzymać! Panie Ministrze… i pozostać – póki co – konsekwentnym.
Ten cytowany powyżej wywiad w miejscowej gazecie potwierdził polityczny talent i elastyczność ministra d/s imigracji w rządzie Alberty. Szybki „wycof” z taktycznych błędów. Możemy więc być dumni…. A Pan Minister może się spodziewać, że Pani Premier zapomni mu jego, sprzed tygodnia, ale już wszak nie istniejące sojusze i zaprosi do nowego gabinetu. Czego i ja życzę!
Nie mniej, ale – to pogląd czysto osobisty, czyli wielce subiektywny – choć szczerze podziwiam talenty i tych, właśnie zachodzących i tych dopiero wschodzących polityków, to jednak własnego dziecka pod opieką takich bym nie zostawił.
Ojcowska paranoja?…Q: Czym różni się rasowy polityk od rasowej krowy?
A: Rasowa krowa nie zmienia poglądów…. A polityk (oczywiście rasowy)??? Zmienia jak rękawiczki i poglądy i sojusze i przyjaźnie. Lojalność jest zbędnym obciążeniem, nie godnym rasowego polityka.
Znakomitą ilustracją niniejszej prawidłowości jest kariera pewnego znanego, obdarzonego – ponoć – ogromną charyzmą polityka polskiego, który nie tak dawno wdrapał się nawet na fotel premiera, i właśnie dopiero co sromotnie przegrał kolejny kontest wyborczy. Miejmy nadzieję, że dla niego już ostatni.
Ten oto polityk, ongiś przecież świetnie się zapowiadający lewicowy antyklerykał, by zdobyć władzę poszedł bez wahania na sojusz z liczącymi się siłami w Polsce, nawet jeśli sympatią ich nie obdarzał. Kokietował chłopską post-komunę, kokietował „wszechpolaków”, czyli popłuczyny po endecji, nacjonalistyczną prawicę, kokietował i Kościół,… nie wzdragał się nawet przed romansem z tzw. „kibolami”, czyli szumowiną ze sportowych stadionów. Straszył, siał teorie spiskowe, antagonizował, nie tylko na arenie krajowej. A jednak, w końcu, pomimo wydatnej logistycznej pomocy ze strony niektórych „sojuszników”, poniósł wyborczą klęskę. Ale ile to lat się udawało, ilu wyborców się nabrało?…
To w dalekiej Polsce. A co u nas? W naszym przeuroczym albertańskim grajdołku?
Też przeżyliśmy naszą małą rewolucję. Pozostająca u władzy od dziesięcioleci partia konserwatywna zmieniła lidera. Popierany przez partyjny establishment, czyli tak zwanych „old boys” Gary Mar przegrał pojedynek o przywództwo partyjne z panią Alison Redford – też konserwatystką, ale mocno lewicowo – liberalną. Szykuje się więc zmiana pokoleniowa. Zmiana politycznych priorytetów i, związana z tym, zmiana ministerialnej ekipy. I tu, przy tej właśnie okazji wyraźnie się pokazuje, którzy z ekipy odchodzącej zasługiwać mogą na miano „rasowych polityków”. Oddajmy głos mediom. Pisze dzisiejszy, niedzielny Edmonton Journal:
“…Thomas Lukaszuk was minister of immigration for the past two years. He backed the Mar campaign.
At 42, he’s of Redford’s generation and says he understands the new, more pragmatic approach to politics that younger voters are looking for these days, and that Redford represents.
“People in my age bracket are not as ideologically bound and resent being labelled,” says Lukaszuk.
“We used to say, I’m a Tory and here’s what I will do. Now, its different. People say, let’s look at what makes sense, what works and if that makes us Conservative, OK.”
Redford’s victory has some parallels with the arrival of Ralph Klein in 1992, whose new style is credited with the Tory victory in the 1993 election, says Lukaszuk.
Klein brought in a whole new group of people, took the party in a new direction and the Tories held power for another 14 years before he retired.
Redford could bring about that kind of renewal in her own way.
“That’s the magic the Tory party,” Lukaszuk says. “We need to attract young people and Redford can do that, but they don’t have to replace those who built the party….”

Nie sposób wręcz nie zgodzić się z panem Łukaszukiem, z jego cytowanymi przez lokalną gazetę wypowiedziami. Nie sposób też nie przyklasnąć nieco (wtedy, ale już nie dziś) panegirycznie brzmiącym opiniom, wyrażonym parę miesięcy temu na temat tegoż polityka w artykule na blogu mego Szanownego Sąsiada ( „Landscape after the elections, the praise of the minister …”).
Ja popieram – tak trzymać! Panie Ministrze… i pozostać – póki co – konsekwentnym.
Ten cytowany powyżej wywiad w miejscowej gazecie potwierdził polityczny talent i elastyczność ministra d/s imigracji w rządzie Alberty. Szybki „wycof” z taktycznych błędów. Możemy więc być dumni…. A Pan Minister może się spodziewać, że Pani Premier zapomni mu jego, sprzed tygodnia, ale już wszak nie istniejące sojusze i zaprosi do nowego gabinetu. Czego i ja życzę!
Nie mniej, ale – to pogląd czysto osobisty, czyli wielce subiektywny – choć szczerze podziwiam talenty i tych, właśnie zachodzących i tych dopiero wschodzących polityków, to jednak własnego dziecka pod opieką takich bym nie zostawił.
Ojcowska paranoja?…

Comments

  1. obserwator34 says

    Poniewaz to na temat wyborow, wiec wtrace swoje 3 grosze. My tutaj, w Knadzie (i nie tylko) szczycimy sie posiadaniem polskich paszportow i zwiazanym z tym prawem uczestniczenia w wyborach do polskiego parlamentu. To zapewnia nam konstytucja RP. Jest to bardzo mile, przyjemnie lechcze nasze patriotyczne uczucia, stwaza iluzje “namacalnego” kontaktu z krajem ojczystym. Ale nad Wisla nasi rodacy widza to inaczej. Dlaczego ktos, kto zyje od lat zdala od Polski, odwiedza ja najwyzej jako turysta, ma wspoldecydowac o tym, kto zasiadzie w Sejmie? Czy my, tutaj zyjacy, mamy moralne prawo takie decyzje podejmowac? Wiem, bagaz historii, zabory, okupacje, komunizm – owocujace przymusowa emigracja, bez prawa powrotu – emigracja polityczna, stawiajaca sobie za cel walke (choc na obczyznie) o odzyskanie wolnej ojczyzny. Stad wziela sie ta konstytucyjna zasada. Ale dzisiaj, w dobie otwartych granic, przy zapewnieniu demokratycznych swobod dla wszystkich zyjacych w Polsce – czy to ma jeszcze sens? Czy prawo wyboru sejmowej reprezentacji spoleczenstwa zyjacego w Polsce nie powinno byc zarezerwowane wylacznie dla osob stale mieszkajacych w tym kraju? Gdy panowaly rezimy, wybor byl jednoznaczny: wybieramy demokracje, przeciw totalitaryzmowi. Ale gdy demokracja juz jest, zostawmy prawo wyboru kierunkow dalszego rozwoju miejscowym. Co Panstwo o tym sadzicie?

  2. Staszek Smuga-Otto says

    Szanowny “Obserwatorze”. Dzięki Ci wielkie za podniesienie interesującej kwestii. Myślę, że nie tylko Twój to dylemat: „wtrącać się w sprawy kraju, który kiedyś tam się opuściło, czy też nie wtrącać?”.
    No własnie,… „opuściło”. Czy wieloletnie nawet mieszkanie w Kanadzie, USA, Australii, posiadanie ich obywatelstw i paszportów musi automatycznie sprowadzać się do takiej konkluzji? Przecież nie wszyscy co wyjechali, to „opuścili”.
    Posiadanie paszportu i obywatelstwa, a więc bycie obywatelem to nie tylko – jak piszesz – „zaszczyt”. To również i obowiązek – jakkolwiek patetycznie by to nie zabrzmiało. Samo głosowanie w wyborach jest takowym, to przecież głosy pojedyńczych obywateli składają się wreszcie na miliony, decydujące „kto” i „jak”. Nasz głos też się liczy tak samo, jak głos indywidualnego wyborcy w Sieradzu, Tarnowie czy Gdańsku – nawet jeśli głosujemy w odległym Edmonton. Co natomiast wydaje mi się naprawdę istotne to, czy mamy merytoryczne podstawy do wyboru polskich, współczesnych opcji. Czy tak na co dzień, a nie tylko od święta, interesujemy się Polską, jej politycznymi problemami. Bo tylko wtedy nasz, oddany w wyborach głos ma swą wartość i wagę, a nie jest jedynie czystym symbolem.
    Żyjemy z dala od Polski, nie czujemy na co dzień trudów i niewygód życia nad Wisłą i Odrą. Ale patrząc z oddali, mamy szansę inaczej, może nawet czasami lepiej, widzieć i oceniać zachodzące tam procesy. Może bardziej syntetycznie, obiektywnie.
    Tak się też szczęśliwie składa, że wypełniając ten nasz obowiązek wobec „starego kraju” nie wchodzimy w konflikt lojalnosci z naszym „homeland”, Kanadą. Ten obywatelski obowiązek interesowania się politycznymi zagadnieniami i udziału w demokratycznych wyborach mamy też wobec Kanady. Nie przypadkowo w moim powyższym mini – felietoniku połączyłem komentarze z albertańskch i z polskich elekcji.
    A co Państwo o tym sądzą???

Speak Your Mind

*

This site uses Akismet to reduce spam. Learn how your comment data is processed.